Wszędzie można coś odkryć – o fotografii drogi z Anitą Andrzejewską rozmawia Gabriela Szewczyk
Co było Twoją pierwszą fascynacją – fotografia, czy podróże?
Najpierw była fotografia, a najwcześniej sztuka wizualna ogólnie. Chciałam studiować malarstwo, ale zdecydowałam się na grafikę. Zawsze to, co robiłam, miało głębokie zakorzenienie w patrzeniu – malowałam z natury, rysowałam z natury. Nigdy jako twórcy nie interesowała mnie sztuka konceptualna, wymyślanie, rysowanie z wyobraźni. Fotografia dała mi bezpośredni kontakt z rzeczywistością, możliwość obserwacji i wyrażania swojej wizualnej percepcji świata, to takie cytaty z rzeczywistości.
Nadal malujesz?
Nie. Ani nie maluję, ani nie robię grafik. Skoncentrowałam się na fotografii i grafice użytkowej: przede wszystkim ilustracji dziecięcej, w której również wykorzystuję fotografię i projektowaniu książek. Grafika warsztatowa to są prasy, metale, inne materiały, to też jest zupełnie inne medium. Oprócz tego mam sporo pasji: taniec, poznawanie świata, nauka języków, praca z dzieciakami, na wszystko nie starcza mi czasu.
A podróże?
Podróżować zaczęłam dopiero po studiach i na początku było dla mnie zaskoczeniem, że to może mnie tak wciągnąć. Połknęłam bakcyla drogi. Zaczęło się jak zwykle od szczęśliwego przypadku – od Australii, gdzie pojechałam odwiedzić moją siostrę. Wybrałam się w długą podróż samochodem przez interior z książką Bruce’a Chatwina Song lines (Pieśni stworzenia), z jedyną kasetą aborygeńskiej grupy Yothu Yindi, dałam się zaczarować przestrzeni i aborygeńskim mitom. Przestudiowałam wcześniej opracowania na temat kultur różnych plemion, odwiedziłam aborygeńskie organizacje pozarządowe i mocno nakręcona ruszyłam w drogę z naiwną, młodzieńczą wiarą w odkrycie świata, który znałam z lektur i własnych wyobrażeń. Okazało się, że ten świat nie istnieje, odkryłam za to inne rzeczy: potęgę i majestat pierwotnej przyrody, pustynię – medytacyjny pejzaż pustki, doznanie bycia częścią natury. Spotkałam ludzi mieszkających na pustkowiach z wyboru, z odjechanymi pomysłami na własne życie, Aborygenów w smutnych osadach misjonarskich, w pustynnym miasteczku Alice Springs i tropikalnym Darwin. Krajobraz, temat, który wcześniej mnie nie interesował, w australijskiej, pierwotnej formie bardzo mnie poruszył i nasycił się znaczeniem. Kiedy po trzech miesiącach wróciłam do domu po jakimś czasie zaczęły mi się śnić: przestrzeń, skały, światło i czułam wielką, fizyczną wręcz tęsknotę za wędrówką, powietrzem i masywem nieba nad głową.
Potem zaczęłam jeździć do Azji: Indii, Pakistanu, na Bliski Wschód, przede wszystkim do Iranu. Tam też wylądowałam przez przypadek. Pojechałam tam, żeby prowadzić warsztaty plastyczne dla dzieci i kompletnie nie miałam pojęcia, dokąd jadę. Miałam wyobrażenie, że Iran może być namiastką Indii, ale okazał się być czymś zupełnie innym. Iran bardzo mnie wciągnął, stał się rejonem, do którego wracałam przez cztery lata z rzędu i pewnie bym nadal tam jeździła, gdyby nie to, że przed wyborami i zieloną rewolucją, już nie dostałam wizy.
Byłam wstrząśnięta, bo to tak jakby ktoś zatrzasnął przede mną drzwi do domu. Nawiązałam tam kilka ważnych przyjaźni, moje przyjaciółki odwiedzają mnie w Polsce co roku, jesteśmy w stałym kontakcie.
Fotografujesz w drodze, ale Twojej twórczości nie można chyba nazwać fotografią podróżniczą?
Nie. Nie fotografuję spektakularnych i słynnych miejsc. Nie pracuję na zlecenie. Na własny użytek nazwałam to fotografią drogi, mojego intymnego, osobistego doświadczenia i przeżycia. Na co dzień niestety nie noszę aparatu ze sobą. Czasami, jeśli coś mnie faktycznie zatrzymuje, to robię zdjęcie komórką i później nigdy do niego nie wracam. Robię to raczej po to, żeby zanotować spostrzeżenie. Natomiast wszystkie podróże są głównie nastawione na fotografowanie. Wówczas mogę być w pełni skoncentrowana i to pomaga mi wejść w taki stan umysłu, żeby nastawić się na wizualny kontakt ze światem.
Czyli podróżujesz sama?
Tak, najczęściej sama. W samotnej podróży jestem zdana na wchodzenie w relacje ze spotykanymi ludźmi, nie ma żadnego bufora pomiędzy mną a tzw. obcym. Pozbawiona punktu odniesienia w swojskim towarzyszu podróży to ja staję się obcym. To bardzo ciekawa sytuacja, wiele poglądów i pewników zostaje zakwestionowanych, dużo się można nauczyć z tej perspektywy.
Powiedziałaś, że w sztuce interesuje Cię to, co realne, czy Ty w jakiś sposób kreujesz swoje obrazy?
Moja fotografia jest bardzo bezpośrednia, tam nie ma manipulacji, ani szczególnej kreacji. Kadry są niemalże jeden do jeden. Najczęściej są to wypatrzone sytuacje, zaobserwowane i przeżyte w jakiś sposób. Nie potrzebuję aranżować, wszystko jest dane, muszę tylko nauczyć się to dostrzegać. Jednym ze sposobów na to jest zatrzymanie, kiedy człowiek wychodzi z zaabsorbowania sobą, swoimi sprawami i zwraca swoją uwagę na zewnątrz, wyostrza się percepcja, wrażliwość. Wtedy pojawia się przestrzeń na kontakt, autentyczne zainteresowanie, fascynację i współczucie.
Jakich kadrów poszukujesz, co Cię inspiruje?
Nie tylko doznania wizualne mnie inspirują, ale też ludzie, których spotykam, lektury, opowieści, obrazy, czasem nawet banalne pocztówki.
Ciągnie mnie do miejsc i ludzi z peryferii, w jakimś sensie wykluczonych poprzez sytuację polityczną czy ekonomiczną: Iran, Pakistan, Birma, Syria są mi bardzo bliskie. Myślę, że doświadczenie dorastania w reżimie komunistycznym uwrażliwiło mnie na te sprawy. Nie jestem aktywistką polityczną i w moich pracach nie ma aspektu publicystycznego. Staram się spotkać z człowiekiem i miejscem, w którym żyje, pokazać jego relację z otoczeniem i przedmiotami, które stworzył. Duch miejsca przejawia się w spojrzeniach ludzi, ich języku, krajobrazie, poezji, sposobie poruszania czy podawania posiłku.
A jakie znaczenie ma dla Ciebie sama praca w ciemni?
Bardzo lubię zamykać się w ciemni. To jest zupełnie inny czas, trochę nieprzystający do dzisiejszego tempa. To mnie uspokaja. Nie mam zupełnie sentymentu do wydrukowanych odbitek, mimo że często wyglądają bardzo podobnie do odbitek srebrowych. Bardzo lubię ten namacalny i bezpośredni kontakt z materiałem i to, że odbitka ręczna ma zupełnie inną zawartość energii.
Dlaczego Twoje zdjęcia są czarno-białe?
Wynika to z moich doświadczeń z grafiką, która była czarno-biała. Dla mnie bardzo istotny jest prosty przekaz. Chcę uniknąć rozpraszania się na dodatkowe bodźce, a kolor jest wyjątkowo silnym elementem.
Szczególnie w stronach, do których podróżujesz. Indie chyba przede wszystkim są kojarzone z kolorem.
Też, ale kolor jest wszędzie. Na kolorowej fotografii pierwsze, co się widzi, to jest właśnie kolor.
A w ogóle robisz zdjęcia kolorowe?
Robię, ale tylko pamiątkowo. Nie mam nic przeciwko kolorowi, ale jeśli chodzi o zdjęcia, to musi to być bardzo świadome. Kolor jest częścią przekazu. Dla mnie obraz czarno-biały jest emocjonalnie mocno nasycony.
Przeczytałam gdzieś o Twoich fotografiach, że są pełne tajemnic i ukrytych znaczeń. Co takiego ukrywasz w swoich pracach?
Nie mam zamiaru niczego ukrywać. Rzeczywiście jest tu jakaś wspólna cecha operowania niedopowiedzeniem, metaforą, jednak nie jest to próba ukrycia czegokolwiek, bardziej wskazanie na istnienie nieznanego, nieprzewidywalnego.
Fotografujesz w głównej mierze regiony, w których pozycja kobiet budzi wiele kontrowersji. Filtrujesz tamten świat swoim okiem. Jakie są Twoje obserwacje, myślisz o tym w tych kategoriach?
W Iranie, Pakistanie, czy w ogóle w wielu miejscach, w których byłam, kwestia kobiet jest bardzo istotna. Rzeczywiście, kobieta porusza się w innym świecie, bo te światy męski i kobiecy są dość mocno od siebie odseparowane. To, że w Iranie musiałam dokładnie osłaniać swoje ciało, żeby wpisać się w kulturę, też było dla mnie dość mocnym doświadczeniem. Za pierwszym razem, kiedy pojechałam do Iranu nie było z tym dużego problemu, czasem było to nawet zabawne. Za drugim i trzecim przyzwyczaiłam się, ale za czwartym już mnie to wkurzało, buntowałam się. Czytając na ulicach w Meszhedzie napisy „Siostro, pilnuj swej zasłony, bracie pilnuj swoich oczu” poczułam na własnej skórze jak to jest być kobietą, której wmawia się, że jej ciało jest źródłem grzechu. Szanuję decyzje kobiet noszących hedżab z wyboru, ale nie zgadzam się na zmuszanie do tego. Paradoksalnie w tym opresyjnym systemie spotkałam mnóstwo niepokornych, wykształconych, niezależnych kobiet, nie przypadkiem to one stały w pierwszych szeregach demonstracji w czasie zielonej rewolucji. Są też bardziej subtelne przejawy głęboko zakorzenionego poglądu o niższości kobiet. Ostatnio przemiły znajomy w Birmie, przepraszając grzecznie, poprosił żebym uszanowała tradycję i opuściła pełen mężczyzn górny pokład łodzi, bo na dolnym pokładzie może przecież siedzieć mnich, a nie wypada, żeby kobieta siedziała ponad mnichem. Uszanowałam, co miałam zrobić.
Samotna kobieta z aparatem w tamtych stronach wywołuje pewnie skrajne reakcje.
Pierwszym odruchem jest zawsze zdziwienie. Ja też się czasami czuję nieswojo, bo wiem, że jestem w miejscu, gdzie moja obecność jest czymś nienaturalnym. Najczęściej udaje mi się jednak rozbroić taką bombę i aparat bardzo często mi do tego służy – usprawiedliwia moją obecność w miejscu, w którym niekoniecznie powinnam się znaleźć. W zachodnim Pakistanie, gdzie mężczyźni w przestrzeni publicznej, w której praktycznie nie ma kobiet, są przyzwyczajeni do bliskiego kontaktu fizycznego odskakiwali na mój widok z chodnika, tak żeby przypadkiem nie dotknąć mnie w tłumie. Nie wypada rozmawiać z obcymi kobietami, ale kiedy przychodziłam z aparatem i nawiązywałam rozmowę zawsze kończyło się długą nasiadówką przy herbacie.
Planujesz już kolejne podróże?
Zawsze planuję jakąś kolejną podróż. Teraz mam zupełnie inny pomysł, jadę do Argentyny, do Patagonii, w pustynne rejony, ale chcę pojechać tam też ze względu na język. Znam hiszpański, a zwykle jeżdżę do krajów, w których trudno mi się porozumieć. W krajach, w których byłam więcej niż dwa, trzy razy próbowałam się zawsze uczyć języka. Uczyłam się hindi i perskiego.
Z jakimi skutkami?
Udaje mi się w Iranie i Indiach zamówić coś w restauracji, wynająć hotel, wymienić grzeczności, niewiele więcej. Nie jestem filologiem, ale bardzo lubię się uczyć języków. Języki mnie fascynują i to, jak odbija się w nich kultura. Np. bardzo znaczące jest to, że w hindi to samo słowo określa wczoraj i jutro, czyli wszystko, co nie jest dzisiaj, teraz. Ostatnio w Laosie poczułam się wyrzucona poza nawias ze względu na język, bo bardzo chciałam gdzieś dotrzeć, a ludzie mi tego nie ułatwiali. W Birmie było zupełnie inaczej, ludzie tam są bardzo otwarci i łatwo jest nawiązać ten pozawerbalny kontakt.
Kiedy pierwszy raz jedziesz w jakieś miejsce, to pewnie wieziesz ze sobą jakieś wyobrażenia. Zastanawiasz się, jaki materiał przywieziesz.
Mam pomysły, ale dopiero to, co zastanę na miejscu, a nie to, co sobie wymyśliłam, będzie moim tworzywem. Nic nie wiem na pewno. To jest pozycja z ogromnym potencjałem, ale zarazem bardzo trudna, bo zwykle mam wrażenie, że zaczynam wszystko od początku. Oczywiście, mam swój bagaż doświadczeń, ale staram się o tym zapomnieć, widzieć świeżo, nie robić stale tych samych zdjęć. Kiedy jechałam do Birmy, to wyszukałam jakieś zdjęcia z internetu i wybrałam sobie miejsca, które potencjalnie mogłabym odwiedzić ze względu na widoki. Często jednak jest w tym mnóstwo niespodzianek. Bywają takie momenty, kiedy gdzieś jadę i tam na miejscu spotyka mnie tak zwane rozczarowanie i pytanie, co ja z tym rozczarowaniem mogę zrobić. Mogę zareagować na bieżąco i zrobić zupełnie inne fotografie niż sobie wymyśliłam. Myślę, że wszędzie można coś odkryć.
Do zilustrowania tekstu posłużyły fotografie Karoliny Moskały wykonane w trakcie zorganizowanego przez FotoBzik spotkania autorskiego z Anitą Andrzejewską w 2012 roku.